sobota, 26 lipca 2025

Źle

Złe dni jakieś. Buzujące emocje, złość... przede wszystkim złość. Ale i żal, i przykrość.

Momentami sama nie wiem, o co mi chodzi. Wkurza wszystko i wszyscy, czuję po prostu brak psychicznej równowagi. Przebodźcowuje mnie ruch na oddziale, rozmowy, nawet stukanie plastikowych klocków do gry w coś tam.... Tęsknię za idealną, totalną ciszą. Męczy mnie skupianie uwagi, nadążanie za rozmowami, boli poczucie wyobcowania, gdy nie nadążam. Przy byle okazji to uczucie wraca, mam czasami wrażenie, że nieadekwatnie do rzeczywistości.

Jest mi - kurrrrde! - źle!


Moje mieszkanie, które tak mnie na początku zauroczyło swojską atmosferą, chyba mi obmierzło.

Mieszka za ścianą czynny alkoholik - aktualnie w ciągu. Przyłazi co dzień pod moje okno, gdzie ustawiłam stolik i krzesła, aby rozkoszować się porankami przy kawie. Nie mogę w spokoju delektować się chwilami dla siebie, bo bełkocze, gada głupoty - jak to pijus. Dzisiaj nie wytrzymałam i po prostu go skrzyczałam, gdy mi zaczął opowiadać setny raz o tym samym i wmawiać niestworzone rzeczy. Przeproszę chyba za to jego matkę, bo może kobiecinie przykro.

Sąsiedzi urządzili sobie pod tym moim oknem, przy tym MOIM stoliku klub dyskusyjny, a przecież latem okno mam uchylone. Zero prywatności! Rajcują na różne tematy, słuchają muzyki z telefonu, nieraz i plotkują o innych mieszkańcach podwórka.
Do licha! Czasami brakuje mi tego ruchu, tego życia, gdy zimą wszyscy pozaszywają się w domach, ale co za dużo, to za przeproszeniem, nawet świnia nie zje!


Poza tym dopadły mnie obawy o przyszłość. Syn został przyjęty na studia, wybrał sobie trudny kierunek i jestem pełna obaw, czy sobie poradzi. Niech jednak próbuje swoich sił, widzę, że mu na tym zależy, że się zaangażował i nawet teraz, w czasie wakacji z własnej woli zajmuje się fizyką, traktowaną w jego technikum po macoszemu. Kupił sobie jakie repetytorium i "rozkminia". Boję się, czy podołam finansowo. Syn się na razie do pracy zarobkowej nie pali, mówi, że trudno znaleźć robotę i że podobno nawet jego pracowita dziewczyna ma z tym kłopot.

Jakoś się w ogóle rozklekotałam psychicznie. Gwałtowność, zmienność... Chwilami odnoszę wrażenie, że muszę od nowa uczyć się żyć, na nowo się składać po tym ciosie. Ot, rozklekotanie.
Proste sprawy są dla mnie wyzwaniem, wpadam w rozkojarzenie, przygnębia mnie to. Gdzie się podział tak pracowicie budowany spokój i pogoda?

środa, 16 lipca 2025

Boli

Mam kolejne obserwacje na temat mojego codziennego funkcjonowania.

Nie uniknę chyba zniżek (tak je nazywam), które, trudno mi już powiedzieć, czy wynikają z przyczyn organicznych, po prostu ze szwankującej neurologii, czy też z jakichś podświadomych pobudek, urazów, błędów w myśleniu.

Czasami byle drobiazg wytrąca mnie z równowagi. Rzucone przez kogoś, zupełnie bez złej intencji słowo, uderzające w mój jakiś czuły punkt ; moje własne nieprzemyślane wypowiedzi, których inni już nie pamiętają, a mnie ciągle przykro, że się z czymś niepotrzebnie wyrwałam. Gdy jeszcze do tego dojdzie zwyczajnie gorsze samopoczucie, zmiana pogody - bywa ciężko.

Dziś jestem zmęczona, sfrustrowana tym i niezadowolona z siebie. Martwię się tym, że nie daję rady normalnie żyć, wypełniać obowiązków, aktywnie cieszyć się życiem. Czuję się gorsza od innych.

Mam różne zainteresowania, nie mogłabym żyć tylko pracą i obowiązkami, więc często realizuję się kosztem tych ostatnich. Gdy znowu mam czas na różne prace, nie zawsze mam na to siłę. Bywam zmordowana i senna.

A tyle miałam marzeń i aspiracji! Nie dam rady im sprostać! Jakie to przygnębiające.

Bardzo też mnie boli, że nie mam z kim serio o tym porozmawiać.

czwartek, 10 lipca 2025

Aktualności

Znowu dzisiaj garść emocji w oddziale. Huśtawka nastrojów, bo w jednej chwili fajne porozumienie z kimś, a za chwilę dorywa się do głosu ktoś bardzie przebojowy, lepiej niż ja słyszący i nadążający, a ja wylatuję na aut. Trudno mi w takich sytuacjach i bardzo mnie to boli.
Ale dziś przyszła mi refleksja: Przecież nie tylko ja mam swoje ograniczenia i bariery. Przecież tutaj trafiają ludzie z problemami - przeróżnymi. Nie ma sensu kierować ostrza krytyki przeciw sobie. Nie ma w ogóle sensu krytykować ani zbytnio brać wszystkiego do siebie. Trudna to nauka, ale cenna. Co nie zmienia faktu, że dawniej było mi jednak znacznie łatwiej w relacjach.

Miałam okazję polepić w glinie. Nie spodziewałam się, że taką sprawi mi to radość. Ulepiłam koślawego stworka oraz ciut nieudolną głowę z twarzą. Lepiąc tę głowę doznałam wspaniałego i pięknego uczucia: poczułam, jak zaczyna żyć, ma konkretny wyraz twarzy, spojrzenie, coś komunikuje - i to ja jestem tego sprawczynią.
Dzieła innych były bardzie staranne, profesjonalne, piękniejsze, bo koleżanki i koledzy korzystali z gotowych, podpowiedzianych przez terapeutę zajęciowego rozwiązań. A to jakiś szablon, a to foremka... Jakoś mnie to nie satysfakcjonowało, bo to jak z pierogami chociażby: można je kupić w sklepie, co sama często i chętnie robię, ale nie ma to jak dzieło własnych rąk i świadomość, że to sobie zawdzięcza się rezultat.

Po południu przywieziono mi nową pralkę. Uczynny, choć okropnie opieszały w oddawaniu długów sąsiad z moim synem ustawili mi ją i podłączyli do kanalizacji. Właśnie pierze się pierwsze, puste, zgodnie z zaleceniem instrukcji, pranie.
Jak się skończy, załaduję pralkę i zrobię pranie prawdziwe, bo już się go sporo uzbierało.
Cieszę się jak małe dziecko nową zabawką :)

wtorek, 8 lipca 2025

A dziś...

Dziecię pięknie zdało maturę. Jestem dumna!

A ja demoralizuję się na tym L4 do cna :) Nie robię w domu prawie nic, bo śniadania i obiady jadam w szpitalu, a dziecię nie ma nic przeciwko samodzielnemu żywieniu się. Oczywiście lojalnie o to zapytałam, żeby nie było mu przykro, i aby nie myślało, że matka ma je w nosie. Bałagan zrobił się przez kilka dni, ale stwierdziłam, że gdy "przyjdzie" nowa pralka, wypiorę zaległości i uporządkuję domową przestrzeń. Teraz rozkoszuję się leniuchowaniem i wypoczynkiem.

Na oddziale poruszające doświadczenie. Zachęcona przez psycholożkę poruszyłam w grupie terapeutycznej trapiące mnie problemy z niedosłuchem i poczuciem społecznej izolacji. Odpowiedzi mnie zaskoczyły i wzruszyły. Ludzie odnieśli się do mnie tak ciepło i życzliwie, że miałam ochotę po kolei każdego uściskać. Była to dla mnie okazja również do spojrzenia z innej perspektywy. Kolega, na przykład, wyznał, że gdy tak się tak trzymam gdzieś z boku, on obawia się zakłócać mi spokój, przeszkadzać. Powiedział też, że wiedząc o moim niedosłuchu, ma obawy że go nie zrozumiem, bo mówi niewyraźnie.
Bardzo cenne te wszystkie wglądy.

poniedziałek, 7 lipca 2025

Aaaach!

Uuuufff! Jaki cudowny deszcz pluszcze za oknem! Jak cudownie pochłodniało i zelżało powietrze. Bardzo źle znoszę miejskie upały, rozprażony do niemożliwości beton i asfalt.
Z oddziału do domu przywlokłam się dzisiaj spocona jak nieboskie stworzenie, zmęczona i niechętna do żadnej pracy. Trzeba było jednak znowu podjechać do Mateusza, chociaż tym razem tylko po pieniądze od lokatorów. Chyba na okoliczność tychże wynajmów powinnam poduczyć się języka naszych wschodnich sąsiadów, bo kolega często przyjmuje Ukraińców. W ogóle ich teraz nie brak w Polsce, a co dopiero na naszych przygranicznych, niemal kresowych terenach.

Po powrocie wzięłam chłodny prysznic, po którym poczułam się orzeźwiona, świeża i czysta. Nie chciało mi się jednak zabierać do żadnych domowych prac, chociaż dom ostatnio zaniedbany, domaga się tego. Wolałam jednak powylegiwać się z synem na kanapie, przeglądając w internecie informacje o studiach wyższych. Potem napisał do syna kuzyn i razem gdzieś wyskoczyli samochodem, a ja przez ten czas pozmywałam naczynia, coś tam poukładałam w kuchni i dobrze było tak się krzątać w rozluźnieniu, zrelaksowaniu i bez przymusu. Uważnie przyjrzałam się tej chwili i sobie, gdyż Pati Garg, słuchana wczoraj, uświadamia mi, jak bardzo jesteśmy uwikłani w automatyzmy i myślowe schematy, rzutujące na naszą codzienność. Kiełkuje we mnie przekonanie, że naprawdę nie muszę być zawsze perfekcyjna i na czas. Ważniejsze jest dla mnie to pół godziny bliskości z synem niż jakieś niepomyte gary. A odpoczynek bez wyrzutów sumienia jest szalenie potrzebny - i skuteczny.

Zwalczam swoją skłonność do porównywania się z innymi i przejmowania się, co powiedzą sąsiedzi na mój dość swobodny styl życia. Dawniej było mi wstyd, że mam nieumyte okna, niewyplewiony ogródek itp. a dziś potrafię zauważyć, że taki, a nie inny stan rzeczy ma swoje uzasadnienie: nie mam superkondycji, bywam często zmęczona, interesuje mnie też wiele rzeczy innych niż przejmowanie się domem. Nie zrezygnuję ze spotkania w Kręgu, bo jakieś tam porządki... Bywa więc w moim domu mocno nieporządnie, a ja uczę się pokazywać innym przysłowiowy środkowy palec. Będzie czas, będzie energia, to i porządek będzie.

Na działce za oknem wysiałam rok temu tzw. kwietną łąkę - kilka mieszanek nasion. Niestety, jedna z nich zawierała szałwię muszkatołową. To wysoka, niebiesko kwitnąca roślina, która zdominowała cały mój areał, zagłuszając zupełnie maki i rumiany. Za to przyciąga istne roje pszczół. Tworzy istną dżunglę, co się pewnie nie podoba moim sąsiadkom, ale niech się w pięty pocałują!

W ramach szukania wytchnienia zaordynowałąm sobie film animowany pt.... "Mała księżniczka". Znam tę bajeczkę z dawnych lat, ale jakoś tak przypadkiem trafiłam na nią w internecie i od niechcenia zaczęłam oglądać. Ot przyjemność bez wielkich oczekiwań i Bóg wie jakich ambicji. Bajka jest zresztą zupełnie na poziomie, tyle tylko, że dla dzieci. No, to sobie trochę podziecinnieję na stare lata :)

Tak mi dobrze dzisiaj z tymi wszystkimi zwyczajnościami i drobnostkami.

Aaaach!

sobota, 5 lipca 2025

Aktualności

Podzieliłam się w piątek swoimi wątpliwościami na codziennej oddziałowej tzw. społeczności. W rezultacie poproszono mnie na indywidualną rozmowę z panią psycholog (nie, nie mogę się przyzwyczaić do niektórych, nieużywanych dawniej form feminatywnych - wydają mi się takie sztuczne i pretensjonalne, chociaż ich ideę popieram). W trakcie rozmowy dowiedziałam się - nie pierwszy raz zresztą - że traktuję siebie zbyt surowo i wymagam od siebie więcej niż moje otoczenie. A jednak wciąż mam wrażenie, że wszyscy dookoła radzą sobie lepiej, mają więcej energii, są jacyś sprytniejsi i sprawniejsi. Cóż... pradawny przekaz z rodzinnego domu, o czym nawet psycholog nie wspomniała, po prostu już to wiem, uzbrojona w nabytą tu i tam wiedzę.
Mam obiecane testy na deficyty uwagi i koncentracji. Sama o nie zapytałam, bo niedawno ktoś mi zasugerował, bym to sobie sprawdziła, skoro całe życie walczę z roztargnieniem i zapominaniem oraz brakiem organizacji (po operacji się pogorszyło). Może ma to swoje uzasadnienie i można sobie realnie pomóc, skoro zwykłe "weź się w garść" nie pomaga? Pani P. podpowiedziała mi też kilka innych rozwiązań na problemy z komunikacją i moim niedosłuchem. Przyznaję, że niektóre, tak proste, zupełnie nie przyszły mi do głowy. Przyznaję też, że choć do nieśmiałych, bojących się zabierać głos nie należę, nie śmiałam skupiać na sobie uwagi całej grupy, aby poruszyć nurtujące mnie sprawy Do myślenia dały mi słowa psycholożki, że być może tym milczącym jest na rękę, że dwie - trzy osoby są aktywne, a pozostałe mogą się nie wychylać. Więc owszem, pogadam otwarcie o tym, co mnie boli - i popytam innych, jak to widzą, że trzeba mi po sto razy coś powtarzać, bo nie zrozumiałam, że nie nadążam w rozmowach. Mnie jest z tym ogromnie źle i ciężko. Jestem rozmowna, lubię wymianę myśli, więc doznaję nieustannej frustracji z tego bycia na marginesie. Jednocześnie ogromnie męczy mnie hałas, to wytężanie uwagi... Jest nas na oddziale kilkanaście osób, nie tak jak w pracy, gdzie w pokoju maksymalnie przebywało nas kilka, a i to mnie czasem drażniło.


Mocno się też zastanawiam nad pracą u Mateusza. Niby nie jest to ciężka robota, ale jednak zabiera sporo czasu, bo koledze zwolniły się kolejne dwa mieszkania, gdzie lokatorzy przebywali kilka lat, i Mateusz zdecydował się również wynajmować je na zasadzie hotelu. Wczoraj, chociaż nie było wiele pracy, po ostatnim sprzątaniu, nowi najemcy nie nabrudzili, jednak zmęczył mnie upał (dwa mieszkania są na strychu), wcześniej nauganiałam się rowerem po mieście, bo wybrałam się do "Mrówki", gdzie kupiłam nową pralkę (dostarczą mi ją w czwartek). Po powrocie do domu po prostu padłam na kanapę i przespałam kilka godzin.
Jakaż była moja "radość", gdy oddzwoniłam na nieodebrane połączenia od Mateusza i dowiedziałam się, że na dzisiaj znowu jest robota i znowu w dwóch mieszkaniach. Na szczęście dogadałam się z moją sąsiadką, rencistką nie "śmierdzącą" groszem, osobą energiczną, ruchliwą, z tych, co to nie potrafią usiedzieć w miejscu. Idziemy dzisiaj do M. razem i ona ogarnie jedno mieszkanie, a ja drugie.
Mimo wszystko czuję się zniechęcona i - co tu kryć - dzisiaj znowu bez energii. Tylko poczucie obowiązku mnie motywuje. Chciałabym pospać, posiedzieć spokojnie z książką, na powolny spacerek wyjść i nigdzie się nie spieszyć.
No, cóż... 

czwartek, 3 lipca 2025

Tracę czas!

Zawiedziona jestem tym dziennym oddziałem. Przyszłam tu z oczekiwaniem i nadzieją, że doedukuję się, jak sobie radzić z wyzwaniami codzienności, zapanować nad rozkojarzeniem i brakiem zorganizowania, nie dać się pokonać wiecznemu zmęczeniu.
Tymczasem czuję, że... tracę tu czas, grając w jakieś głupie gry planszowe czy rozgrywki typu "familiada", wzorowana na telewizyjny teleturnieju. Ruch i gimnastykę też jestem w stanie sama sobie zapewnić, a argument, że spędzam czas wśród ludzi, zupełnie do mnie nie przemawia.
Na litość boską! przecież ja chciałabym od ludzi uciec! Na oddziale przez cały dzień przebywam w grupie, chyba że ucieknę na chwilę w jakieś cichsze miejsce. Ciągle ktoś gada, a często jedni  przez drugich i nieraz doprowadza mnie to do szewskiej pasji.
Podobno raz w tygodniu każdy spotyka się indywidualnie z psychologiem. Dobiega końca trzeci tydzień mojego tutaj pobytu i nie odbyłam ani jednej rozmowy terapeutycznej.
Do czego więc ma doprowadzić moje przebywanie na oddziale? Że spędzę sobie czas (w założeniu) miło i przyjemnie, po czym wrócę do starych problemów?
Czuję się rozczarowana i bardzo niezadowolona.

sobota, 21 czerwca 2025

Ranek-panek

Ranek - panek. Znienacka przypomniało mi się to stare porzekadło i aż sprawdziłam, czy to aby nie jedynie mój wymysł.Otóż nie ; jak nieraz, powtarzam to, co sama już nie wiem, gdzie i kiedy wyczytałam.
Fajnie jest zabrać się z rana za swoje zaplanowane zajęcia i mieć je szybko, sprawnie z głowy, toteż zabiorę się zaraz za niedzielny rosołek.

Wyżej wymienionej tradycji nie hołduję, bo zwariowałabym, gdyby mi przyszło co tydzień jeść to samo. Jest tyle interesujących smaków, a ja miałabym w każdy poniedziałek wsuwać porosołową pomidorową? Nie mówiąc o tym, że absurdem jest dla mnie gotowanie zupy... z zupy. A po co to, skoro rosół sam w sobie jest pyszny i tylko się cieszyć, że można go zjeść i na drugi dzień, nie zawracając sobie głowy ponownym gotowaniem. Ale to moje upodobania i nikomu nie bronię mieć innych.

Tak czy owak, właśnie wczoraj poczułam, że rosół "za mną chodzi" i postanowiłam pomysł wcielić w czyn. Zastanawia mnie tylko, dlaczego mój zawsze wychodzi tak mało wyrazisty w smaku. Chciałabym uzyskać tak esencjonalny jak u mojej babci Stefci za moich dziecięcych lat. Wertuję różne przepisy i głupieję do reszty od różnorodności i sprzeczności kucharskich porad. W jednej z książek autorka ze zgorszeniem pisze, jak to sąsiadka dodaje do rosołu liść laurowy, w innym przepisie uważa się go za składnik nieodzowny... Ja chyba dzisiaj spróbuję i z liściem, i z zielem angielskim, chociaż według np. Margarytki, to zmienia prawdziwy rosołowy smak. Moja z kolei sąsiadka twierdzi, że jeśli kura czy kurczak nie pochodzi z prawdziwej wiejskiej zagrody, nie sposób uzyskać "tego" smaku bez kostki rosołowej. Ja natomiast w mojej kuchni unikam tego rodzaju przypraw jak ognia, bo po pierwsze niezdrowe, a po drugie - co to za satysfakcja dla kucharza, jeśli smaku potrawy nie zawdzięcza własnemu kunsztowi?

Ech, rosole, rosole! Poematy by o tobie pisać! 😆



A co do ranka - panka, odczuwam kłopoty z samodyscypliną. Obudziłam się wcześnie, wypiłam kawę i czuję przemożną chęć zaśnięcia ponownie, choć kawa podobno rozbudza. To zdarza mi się nagminnie, takie spadki energii, i węszę w tym jakieś psychologiczny mechanizm, który każe mi unikać wysiłku.
Nie dam się!

***


Hmmm... Olśniło mnie właśnie: a po co ten rosół, skoro syn oznajmił, że dziś wyjeżdża do miasta wojewódzkiego na dwa, a może i trzy dni, a ja w ciągu tygodnia dostaję obiady w szpitalu? Kto to będzie jadł?

Oj... Mrozić kurczaka, by czekał na bardziej dogodny czas (a na dzisiaj zaimprowizować coś z makaronu) czy jednak ugotować rosół i zamrozić nadwyżkę?
Wybieram to pierwsze i tak rozgrzeszona daję nura w pościel.


PS. He, he, he! Właśnie mi syn oznajmił, że zrezygnował z wyjazdu. Więc jednak rosół :)

Zaskoczenie

Nie mnie oceniać innych, nie mam do tego prawa. Ale trudno nie zareagować myślą czy emocją.

Zadzwoniła do mnie M.

M. dawno temu wyszła za mąż, ale było to pod presją rodziców, ciąży i "co ludzie powiedzą?". Podobno nawet wciąż lubi tego pana, jednak małżeństwo nie przetrwało, skończyło się rozwodem. Ponieważ jednak wspólna córeczka była mała, jej ojciec wciąż w rozjazdach z powodu pracy, a ona bez własnego mieszkania i stałego źródła utrzymania - mieszkali ze sobą wiele lat. Podziwiam (nie zazdroszcząc), bo ja bym nie zniosła takiej sytuacji, ale może dawało się tak funkcjonować, ponieważ on nieczęsto bywał w domu.

W końcu jednak M. poznała - całkowicie tego nie planując - J. Ponieważ jest kobietą śmiałą i lubiącą przejmować inicjatywę, to ona zaproponowała mu związek, na co on przystał, nie wierząc własnemu szczęściu.

J. to niepijący, od dwóch dekad niemal, alkoholik. Wytrzymuje w abstynencji, ale z życiem radzi sobie nie najlepiej. Jest słaby psychicznie, zakompleksiony i jak mawiała M. - frajersko dobry. Taki, co to byle komu da się oszukać i wykorzystać. M. była jego dobrocią zachwycona, ale ja sceptycznie słuchałam, jak to ona dobierała mu znajomych, przegoniła z jego życia tych nieodpowiednich, jak to ona "odchlewiła" jego zaniedbane mieszkanie itd. Ona była w tym związku "lokomotywą" i twierdziła, że to lubi, że to jej odpowiada. A jednak...

Otworzyli razem własną działalność, która zakończyła się fiaskiem z powodu jego nieodpowiedzialnych decyzji i postępowania. Wpędził ich oboje w długi i bezrobocie. Przez pewien czas byli pozbawieni środków do życia. Kilka razy kupiłam im wtedy żywność, pożyczyłam pieniądze. To na szczęście uczciwi ludzie, więc nie miałam z tego powodu kłopotów, pieniądze odzyskałam, a jedzenia nie wypominam.

Podziwiałam w tym wszystkim M. za odwagę i branie swojego losu we własne ręce. Była konsekwentna w swoim wyborze, wspierała J., choć postawiła granice i nie wzięła na siebie jego długów. Załatwiła mu pracę za granicą, troszczyła się o niego, wysyłając mu paczki żywnościowe.

A jednak... Niebawem w to samo miejsce wyjechała i ona, bo w Polsce udało jej się znaleźć pracę tylko na chwilę. Początki za granicą nie były łatwe, robota fizyczna i intensywna. Jednak jakoś się przystosowała, przyzwyczaiła, a niebawem zaczęły do mnie docierać strzępki informacji, że jest tam szczęśliwa, że sprawy przybrały jakiś korzystny obrót. Raz zobaczyłam na Facebooku jej zdjęcie z mężczyzną niepodobnym do J. Nie komentowałam tego i nie dociekałam, kto zacz. Znając skłonności M. do żartów i dwuznaczności (na Fb) uznałam, że może ot tak, sfotografowała się z jakimś kolegą.

Aż dziś odebrałam od niej telefon (właściwie połączenie głosowe przez komunikator) i - z zaskoczenia na chwilę oniemiałam.

M. nie jest już z J., o którym słyszałam od niej tyle ciepłych słów, w którym była tak zakochana. Zmęczyła ją wreszcie rola "lokomotywy" i nieodpowiedzialność J. Martwi się o niego, jednak zdecydowała się z nim rozstać. Wraca na chwilę do naszego miasta, a potem przeprowadza się do tego nowego pana, do innej miejscowości.

Jakoś mi przykro, gdy o tym myślę. Tyle było entuzjazmu, nadziei, wiary... Ale też, czy tak trudno było zauważyć te sławetne "czerwone flagi"? że ciężar spraw przyziemnych, a przecież nieuniknionych spoczywa tylko na niej, że to ona wszystko załatwia, ona przewodzi? Tak, wiem, ona to lubi i tego potrzebuje, a jednak... A jednak czegoś zabrakło. Dochodzi też obciążenie psychiczne, bo zafundowała J. cierpienie .

Mam refleksję chyba banalną: nie warto nikomu zazdrościć fajnego związku, miłości, czegokolwiek zresztą, bo nie znamy całej historii, nie wiemy, co jeszcze uszykował los nam i innym ludziom. To, że ktoś coś otrzymał, znalazł, nie oznacza wcale "z automatu", że to strzał w dziesiątkę. Do każdej historii należy odnieść się z dystansem i nie za bardzo wierzyć w cuda, że gdzie indziej jest cudownie, a tylko u nas kiepsko. A może to właśnie nasz los jest dla nas najlepszy?

Nie jestem w związku już ponad dziesięć lat, jeśli nie liczyć przelotnego - ośmielę się tak to nazwać - romansu z R. Bywało mi czasem trochę żal z tego powodu, zdarzało mi się pozazdrościć komuś miłych małżeńskich chwil, randek, wspólnych wypadów. Jednak czuję mocno: boję się w związek wejść zbyt impulsywnie, pochopnie. Nie chcę naobiecywać czegoś komuś, by się za niedługi czas wycofać. Nie chcę szybko! Chcę odpowiedzialnie, chociaż wiem, że nie zawsze można uchronić się przed błędami.

Nie twierdzę, że M. jest odpowiedzialności pozbawiona, nie potępiam też jej, ale  o s o b i ś c i e  zadziwiam się cudzą łatwością przechodzenia z jednej relacji w drugą, zamykania za sobą drzwi, otwierania innych, tak, jakby ta poprzednia historia się nie liczyła, niewiele znaczyła. A przecież wiem, że tak nie było.

Jestem poruszona, choć powstrzymuję się od wartościowania i oceny.

piątek, 20 czerwca 2025

Post "o niczym"

Nic specjalnego dzisiaj. Dzień słoneczny i piękny. Wpuściłam do domu kota, który wrócił z nocnego szlajania ; chwilę darł się jak opętany, a teraz pewnie śpi na swoim ulubionym krześle z poduszką. Jeść dostał, ale wzgardził, więc kazałam mu pocałować się w ogon.

Kawa wypita, teraz czytam sobie i piszę w łóżku.

Wczorajszy dzień miałam "kryzysowy", w kiepskim samopoczuciu: dopadło mnie przeziębienie od spania w przeciągu. Okna w mieszkaniu mam na przestrzał i ostatnio zostawiałam na noc uchylone lufciki. Jak się okazuje, nie był to dobry pomysł, a przecież byłam solidnie przykryta kołdrą, nie było mi zimno. Może to dlatego, że we śnie zawsze oddycham przez usta? Nie miałam pod ręką żadnych domowych środków, ale znalazłam tabletki "Gripex", więc zaaplikowałam sobie jedną na noc.
Dziś już czuję się lepiej, to była ewidentna kulminacja, po której organizm wraca do normy.

D. wydaje dzisiaj córkę za mąż. Wpadnę pod kościół złożyć dziewczynie życzenia. Mieszkam bardzo blisko tej świątyni.
Z D. zawieszenie broni. Nagadałyśmy (przez Messenger, a więc pisemnie) sobie ostro "z okazji" mojego pobytu w szpitalu, jednak przypadkowe spotkanie na ulicy ustawiło wszystko we właściwych proporcjach. Mocno się do niej już nie garnę, zbytnio się różnimy, ale i boczyć się na siebie nie warto.

Oprócz tego mam do załatwienia drobną sprawę na prośbę Mateusza, więc podskoczę do miasta na rowerze.

A propos wesel i ślubów - ożenił się najmłodszy brat mojego byłego męża. Syn został zaproszony, mnie pominięto, czego absolutnie nie mam za złe. I tak nie nadaję się teraz na długie imprezy, jestem za słaba.
Jestem tak roztargniona, że dopiero przyjaciółka swoim pytaniem uprzytomniła mi, że wypadałoby wręczyć młodym jakiś prezent lub datek w kopercie. Trudno, może jakoś im to zrekompensuję później.

Mój potomek mnie rozbawia, ale też imponuje mi posiadaniem mocnego własnego zdania. Otóż stwierdził, że na weselu okropnie się wynudził, ale nie chciał odmawiać rodzinie. Wrócił trzeźwiusieńki, wypił "tyle, ile trzeba" - nawet mi dokładnie wyliczył. Mam spokojne dziecko, wolne od "syndromu psa spuszczonego z łańcucha". Pierwsze, sporadyczne eksperymenty z alkoholem już za nim i na szczęście nie był nimi zachwycony. Misiek jak czegoś nie chce, to nie chce - koniec, kropka. Czasami ten jego upór bywał dla mnie, matki, wyzwaniem.

Ślub był - z tego, co opowiadał syn - ładny i niesztampowy, w plenerze oraz, jak wnioskuję, raczej świecki. Zaskoczyło mnie to ostatnie, bo moi teściowie to ludzie tradycyjnie wierzący.