Nie mnie oceniać innych, nie mam do tego prawa. Ale trudno nie zareagować myślą czy emocją.
Zadzwoniła do mnie M.
M. dawno temu wyszła za mąż, ale było to pod presją rodziców, ciąży i "co ludzie powiedzą?". Podobno nawet wciąż lubi tego pana, jednak małżeństwo nie przetrwało, skończyło się rozwodem. Ponieważ jednak wspólna córeczka była mała, jej ojciec wciąż w rozjazdach z powodu pracy, a ona bez własnego mieszkania i stałego źródła utrzymania - mieszkali ze sobą wiele lat. Podziwiam (nie zazdroszcząc), bo ja bym nie zniosła takiej sytuacji, ale może dawało się tak funkcjonować, ponieważ on nieczęsto bywał w domu.
W końcu jednak M. poznała - całkowicie tego nie planując - J. Ponieważ jest kobietą śmiałą i lubiącą przejmować inicjatywę, to ona zaproponowała mu związek, na co on przystał, nie wierząc własnemu szczęściu.
J. to niepijący, od dwóch dekad niemal, alkoholik. Wytrzymuje w abstynencji, ale z życiem radzi sobie nie najlepiej. Jest słaby psychicznie, zakompleksiony i jak mawiała M. - frajersko dobry. Taki, co to byle komu da się oszukać i wykorzystać. M. była jego dobrocią zachwycona, ale ja sceptycznie słuchałam, jak to ona dobierała mu znajomych, przegoniła z jego życia tych nieodpowiednich, jak to ona "odchlewiła" jego zaniedbane mieszkanie itd. Ona była w tym związku "lokomotywą" i twierdziła, że to lubi, że to jej odpowiada. A jednak...
Otworzyli razem własną działalność, która zakończyła się fiaskiem z powodu jego nieodpowiedzialnych decyzji i postępowania. Wpędził ich oboje w długi i bezrobocie. Przez pewien czas byli pozbawieni środków do życia. Kilka razy kupiłam im wtedy żywność, pożyczyłam pieniądze. To na szczęście uczciwi ludzie, więc nie miałam z tego powodu kłopotów, pieniądze odzyskałam, a jedzenia nie wypominam.
Podziwiałam w tym wszystkim M. za odwagę i branie swojego losu we własne ręce. Była konsekwentna w swoim wyborze, wspierała J., choć postawiła granice i nie wzięła na siebie jego długów. Załatwiła mu pracę za granicą, troszczyła się o niego, wysyłając mu paczki żywnościowe.
A jednak... Niebawem w to samo miejsce wyjechała i ona, bo w Polsce udało jej się znaleźć pracę tylko na chwilę. Początki za granicą nie były łatwe, robota fizyczna i intensywna. Jednak jakoś się przystosowała, przyzwyczaiła, a niebawem zaczęły do mnie docierać strzępki informacji, że jest tam szczęśliwa, że sprawy przybrały jakiś korzystny obrót. Raz zobaczyłam na Facebooku jej zdjęcie z mężczyzną niepodobnym do J. Nie komentowałam tego i nie dociekałam, kto zacz. Znając skłonności M. do żartów i dwuznaczności (na Fb) uznałam, że może ot tak, sfotografowała się z jakimś kolegą.
Aż dziś odebrałam od niej telefon (właściwie połączenie głosowe przez komunikator) i - z zaskoczenia na chwilę oniemiałam.
M. nie jest już z J., o którym słyszałam od niej tyle ciepłych słów, w którym była tak zakochana. Zmęczyła ją wreszcie rola "lokomotywy" i nieodpowiedzialność J. Martwi się o niego, jednak zdecydowała się z nim rozstać. Wraca na chwilę do naszego miasta, a potem przeprowadza się do tego nowego pana, do innej miejscowości.
Jakoś mi przykro, gdy o tym myślę. Tyle było entuzjazmu, nadziei, wiary... Ale też, czy tak trudno było zauważyć te sławetne "czerwone flagi"? że ciężar spraw przyziemnych, a przecież nieuniknionych spoczywa tylko na niej, że to ona wszystko załatwia, ona przewodzi? Tak, wiem, ona to lubi i tego potrzebuje, a jednak... A jednak czegoś zabrakło. Dochodzi też obciążenie psychiczne, bo zafundowała J. cierpienie .
Mam refleksję chyba banalną: nie warto nikomu zazdrościć fajnego związku, miłości, czegokolwiek zresztą, bo nie znamy całej historii, nie wiemy, co jeszcze uszykował los nam i innym ludziom. To, że ktoś coś otrzymał, znalazł, nie oznacza wcale "z automatu", że to strzał w dziesiątkę. Do każdej historii należy odnieść się z dystansem i nie za bardzo wierzyć w cuda, że gdzie indziej jest cudownie, a tylko u nas kiepsko. A może to właśnie nasz los jest dla nas najlepszy?
Nie jestem w związku już ponad dziesięć lat, jeśli nie liczyć przelotnego - ośmielę się tak to nazwać - romansu z R. Bywało mi czasem trochę żal z tego powodu, zdarzało mi się pozazdrościć komuś miłych małżeńskich chwil, randek, wspólnych wypadów. Jednak czuję mocno: boję się w związek wejść zbyt impulsywnie, pochopnie. Nie chcę naobiecywać czegoś komuś, by się za niedługi czas wycofać. Nie chcę szybko! Chcę odpowiedzialnie, chociaż wiem, że nie zawsze można uchronić się przed błędami.
Nie twierdzę, że M. jest odpowiedzialności pozbawiona, nie potępiam też jej, ale o s o b i ś c i e zadziwiam się cudzą łatwością przechodzenia z jednej relacji w drugą, zamykania za sobą drzwi, otwierania innych, tak, jakby ta poprzednia historia się nie liczyła, niewiele znaczyła. A przecież wiem, że tak nie było.
Jestem poruszona, choć powstrzymuję się od wartościowania i oceny.